Święta określające tożsamość wspólnoty, to istota praktyk upamiętniania, których potrzebujemy, bowiem bez nich nie będziemy w stanie zgromadzić się w przestrzeni wspólnej pamięci. Werbalnie pragniemy wspólnego świętowania, takiego, które miałoby wymiar obywatelski, niezwiązany z żadną innymi formami tożsamości, które dzielą nas na wrogie plemiona. Pozornie 11 listopada ma w sobie taki potencjał, upamiętnia czas, gdy „Polska wybuchła”. „Niepodobna oddać tego upojenia, tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął [. . .]. Kto tych krótkich dni nie przeżył, kto nie szalał z radości w tym czasie wraz z całym narodem, ten nie dozna w swym życiu największej radości. Cztery pokolenia czekały, piąte się doczekało”, wspominał Jędrzej Moraczewski. Dlaczego nie umiemy wspominać tamtej euforii, nawiązywać do niej, przecież była to wygrana na historycznej loterii, być może w ostatniej chwili?
Gdy ponownie zbliża się 11 listopada, dzień Święta Niepodległości, odczuwamy coś na kształt znużenia, raczej niewielu czeka nań z dreszczem radosnej ekscytacji. Spodziewamy się, jak to już od lat bywa, medialnych obrazków płonących rac, skandowania nienawistnych haseł, czasem nawet burd. Nie wszędzie jest tak, jak w centrum stolicy. Poznań ze swoją piękną tradycją świętomarcińską, wspólnego śpiewania pieśni patriotycznych, nawet rodzący się zwyczaj delektowania się gęsiną, powodują, że święto zaczyna obrastać tkanką radosnych i miłych rytuałów. Jednak, póki co, wciąż góruje przekonanie, że jest to czas niepokoju, eksponowania skrajnych i radykalnych przekonań różnych stron polskiego konfliktu. Jakoś nie potrafimy nawiązać do wzorców amerykańskiego 4 lipca, czy francuskiego 14 lipca. Niestety ten brak wspólnoty w świętowaniu 11 listopada ma bardzo dawną genealogię i nie jest bynajmniej efektem aktualnej „wojny polsko – polskiej”. Właściwie od samego początku, od ustanowienia tego dnia świętem narodowym w 1937 r. trwały wokół niego spory. Tak było i jest z jednego, podstawowego względu, zarówno wtedy, jak i również dziś pozostaje ono polem bitwy różnych wizji historii Polski, miejscem walki o kształt polskiej pamięci, a zatem przejawem tzw. polityki historycznej, słuszniej zwanej polityką pamięci.
Obchody rocznic ważnych wydarzeń są częścią patriotycznych rytuałów każdej wspólnoty, jednak przypadek polski zdaje się szczególny. Polska tożsamość narodowa wyrosła bowiem nie na sile politycznej czy ekonomicznej, ale na wspólnocie kultury, której istotnym składnikiem jest pamięć historyczna i wszystko, co ją kształtuje, i utrwala. Dla Polaków od dawna były więc rocznice okazją do szczególnie intensywnych demonstracji narodowych emocji, eksponowania dumy, żałoby, pielęgnowania wspólnoty, ale również wyrażania haseł i zachowań wykluczających wszelkich „obcych”. To czas wzmożenia i napięcia, bardziej, niż spokoju i integracji. Przypomnijmy, jak wielką rolę odgrywało świętowanie rocznic w okresie zaborów, jak intensywne emocje wybuchały np. podczas demonstracji patriotycznych poprzedzających wybuch powstania styczniowego albo gdy świętowano rocznice 3 Maja, Nocy Listopadowej, bitwy pod Grunwaldem. Gdy przyszła niepodległość starano się za pomocą uroczystości rocznicowych integrować państwo i społeczeństwo, cóż jeśli nieraz wedle potrzeb konkretnej partii. Najlepiej widać to na przykładzie upamiętnienia odzyskania niepodległości.
Zaskakująco późno ustanowiono w II Rzeczpospolitej dzień Święta Niepodległości. Dopiero 23 kwietnia 1937 r., krótko przed jej upadkiem, Sejm RP przyjął stosowną w tej kwestii ustawę. Jej pierwszy artykuł stanowił: „Dzień 11 listopada jako rocznica odzyskania przez Naród Polski niepodległego bytu państwowego i jako dzień po wsze czasy związany z wielkim imieniem Józefa Piłsudskiego, zwycięskiego Wodza Narodu w walkach o wolność Ojczyzny — jest uroczystym Świętem Niepodległości”. Nowo ustanowione święto stało się w ten sposób instrumentem polityki pamięci, rządzących wówczas Polską, kontynuatorów i spadkobierców nieżyjącego od 2 lat Marszałka. Mocą prawa bowiem, wiązało odrodzenie Polski z jego i tylko jego imieniem.
W Wielkopolsce 11 listopada nigdy nie miał szczególnego znaczenia. Poznańskie dzienniki w tamtych dniach niewiele miejsca poświęcały wydarzeniom w stolicy. Nazwisko Piłsudskiego pojawiło się w nich bodajże dopiero kilka dni później, dominowały informacje z rewolucyjnego Berlina i z frontu zachodniego. Zapewne nikomu nie przyszłoby wówczas do głowy, że ów mglisty poniedziałek 11 listopada, stanie się w przyszłości „tym dniem”. Pamięć wielkopolska przechowuje inne daty – szczególnie 27 grudnia, dzień wybuchu powstania wielkopolskiego. 11 listopada nie jest i nie był zatem nigdy dniem ponadregionalnego, ponadpokoleniowego i ponadpolitycznego przeżycia.
„Kto kontroluje przeszłość, ten ma władzę nad przyszłością”, napisał George Orwell. Oczywiście przeszłości jako takiej kontrolować się nie da, co innego z pamięcią o niej. To była i będzie wielka pokusa dla wszystkich, którzy mają ambicje polityczne: wykreować własnych bohaterów i własne święta, nadać im wymiar uniwersalny, eliminując inne hierarchie ważności zdarzeń i zasług. Manipulacje w tej sferze, kreowanie wykluczających się mitów, kanonizacja własnych bohaterów i potępienie cudzych nie są przypadłością wyłącznie naszych czasów. Historia obchodów Święta Niepodległości dobrze nam to uświadamia.