Data publikacji w serwisie:

O Ginczance najczęściej myślę: Zuzanna…

Mówi, że jest szczęśliwa, ponieważ robi to, co zawsze chciała. Kiedy przed laty z inspiracji prof. Jerzego Ziomka zajęła się poezją Zuzanny Ginczanki - mało znanej poetki Dwudziestolecia Międzywojennego – nie wiedziała, że będzie to najważniejsze spotkanie w jej życiu zawodowym. Z prof. Izoldą Kiec rozmawia Magda Ziółek.

Pani profesor, mam wspomnienie z panią związane z czasów moich studiów polonistycznych. Pamiętam dźwięk dzwoneczka, który pani towarzyszył, gdy przemykała panią korytarzem Collegium Novum.  Czy to była spódnica z dzwoneczkami, czy coś innego… W każdym razie to musiała być jakaś magia, bardzo panią wtedy podziwialiśmy…

- Ja coś takiego nosiłam? Nie pamiętam… Najczęściej, kiedy spotykam moich studentów z tamtych czasów, to wspominają, że nosiłam buty w kwiatki. Muszę się mocno nad tym zastanowić. Może to był jakiś pasek z dzwoneczkiem? Pamiętam, że dzwonek nosiłam na zajęcia z kabaretu, kiedy mówiłam o Piwnicy Pod Baranami. Dzwoniłam wtedy na rozpoczęcie i zakończenie wykładu. Zresztą, proszę sobie wyobrazić, że ten dzwonek do dzisiaj funkcjonuje w moim domu. Wyciągam go na Święta Bożego Narodzenia…

Dzisiaj pani nazwisko kojarzone jest z Zuzanną Ginczanką poetką, okresu międzywojnia, muzą skamandrytów. Czy pamięta pani pierwsze spotkanie z jej poezją?

- Ginczankę „poznałam” jeszcze w liceum. Przez przypadek znalazłam w moim domu tomik jej poezji. Moja mama kolekcjonowała różne serie poetyckie. Wśród nich znalazło się takie maleńkie, kieszonkowe wydanie Ginczanki w serii Poeci Polscy Czytelnika. Kiedy znalazłam się na polonistyce, o Ginczance nie usłyszałam nic. Przez wiele lat o niej milczano, nie były drukowane tomiki jej wierszy, nie było jej też w podręcznikach historii literatury. Jeśli już gdzieś pojawiało się jej nazwisko, to we wspomnieniach, jako gwiazdy przedwojennej cyganerii. Gdy czytałam te wspomnienia, po raz pierwszy pomyślałam, żeby napisać o niej, to był może koniec studiów. Chodziłam wówczas na seminarium do prof. Jerzego Ziomka i pisałam pracę o Halinie Poświatowskiej. Tak się akurat złożyło, że w tym czasie pojawiło się pierwsze wydanie biografii Gombrowicza „Jaśnie-panicz” autorstwa Joanny Siedleckiej. Pamiętam, że rozmawialiśmy z profesorem o tej książce na zajęciach. Prof. Ziomek słynął z tego, że uwielbiał opowiadać różne anegdoty, ploteczki. Miał wśród swoich przyjaciół i znajomych wiele znanych osób, nam to bardzo imponowało. Padało jakieś nazwisko, a on mawiał: tak, oczywiście znam, i tu opowiadał nam jakąś anegdotkę.  W „Jaśnie-paniczu” Ginczanka pojawia się jako towarzyszka Gombrowicza z czasów, kiedy bywał w warszawskiej kawiarni Zodiak. Pomyślałam wtedy, że można by poszukać innych jej wierszy, zająć się biografią, która wtedy była znana szczątkowo.

I poszła pani z tą propozycja do prof. Jerzego Ziomka? Nie bała się pani?

Nie od razu. Kiedy dostałam się na studia doktorskie zaczęłam przemyśliwać różne możliwości. Faktycznie, bałam się zaproponować Profesorowi Ginczankę, bo wydawało mi się, że to trochę za „mały” temat jak na doktorat, ryzykowny, bo nie było wiadomo, co kryje się w archiwach. Wymyśliłam, że zajmę się poezją Powstania Warszawskiego, ale prof. Ziomek na wszystkie moje pomysły kręcił nosem. I tak już naprawdę na koniec, trochę załamana tym jego nastawieniem, zaproponowałam, że zajmę się Ginczanką. A on zareagował bardzo emocjonalnie, ucieszył się i na potwierdzenie wyrecytował mi wiersz „Zdrada”. Dopiero potem powiedział mi, że dostał go od pewniej kobiety, która mu się bardzo podobała. Dla niej nauczył się go na pamięć. Na koniec naszej rozmowy podsumował „bardzo proszę, masz taką śliczną Ginczaneczkę”. Ten doktorat napisałam dzięki wsparciu profesora; w trudnych chwilach, kiedy próbowano odwieść mnie od tego, był dla mnie tarczą i wsparciem. I mimo, że rok później zmarł, do dziś podkreślam jego udział w tej pracy, mówię, że był on promotorem moim i Ginczanki.

Jak rozumiem, to musiała być taka trochę detektywistyczna praca? Jak się pani w tym odnalazła na początku lat 90? Nie korzystaliśmy wtedy z Internetu, komunikatorów, ba, telefon był urządzeniem stacjonarnym…

Miałam to szczęście, że do pracy przystąpiłam w 1989 roku. Dzięki temu trafiłam do ludzi, którzy pamiętali Ginczankę. Dziś już nikt z nich nie żyje, zatem to był ostatni moment, aby się z nimi spotkać i porozmawiać. Na początek sięgnęłam do „Jaśnie-panicza” Siedleckiej i wypisałam sobie nazwiska osób, które widywały ją w Zodiaku. Zaczęłam sprawdzać, kto jeszcze żyje, do kogo mogę się zwrócić. To był taki łańcuszek. Pierwszą postacią, do której się zgłosiłam, był Eryk Lipiński. Dobrze, że zaczęłam od niego, ponieważ krótko po naszym spotkaniu zmarł. To on podał mi adresy do paru osób z kręgu jej znajomych, również tych, które znały ją z Równego Wołyńskiego. To tam Ginczanka spędziła swoje dzieciństwo. Właśnie dzięki jego pomocy trafiłam do jedynej żyjącej krewnej poetki, do Lidii Nogid-Varsano. Odwiedziłam ją w Paryżu, gdzie od wielu lat mieszkała. To był splot wielu różnych okoliczności. Okazało się, że była to niezwykle majętna osoba. Jej mąż handlował cukrem w trakcie wojny. Kiedy spotkałyśmy się okazało się, że niewiele pamięta. Wzruszyło ją jednak, że zajmuję się Zuzanną, i zaproponowała, że pokryje wszystkie koszty związane z drukiem książki. To ona sfinansowała wybór poezji „Udźwignąć własne szczęście”, który przygotowałam jeszcze przed obroną doktoratu. To był 1991 rok i żadne wydawnictwo w tym czasie nie wydrukowałoby mi tej książki. Mogłabym tylko o tym pomarzyć. Dziś myślę, że ten tomik przywrócił Ginczankę szerszemu gronu czytelników. Do dziś spotykam osoby, które twierdzą, że poznały ją właśnie dzięki temu wyborowi wierszy.

Cały artykuł dostępny na Uniwersyteckie.pl

Fot. Adrian Wykrota