Data publikacji w serwisie:

Od podziemnego redaktora do senatora

O studiach w okresie transformacji ustrojowej, odbiciu gmachu Komitetu Wojewódzkiego PZPR z rąk komunistów i rekordowym poparciu w wyborach z Marcinem Bosackim, senatorem Koalicji Obywatelskiej, rozmawia Filip Czekała.

Na wstępie gratuluję imponującego i rekordowego wyniku w wyborach. Ponad 72 procent poparcia musi robić wrażenie. Był pan zaskoczony aż tak wysokim poparciem?

Uważam, że nawet 73 procent. Jestem absolutnie przekonany, że w trzech komisjach źle wpisano wynik – mój konkurentowi, a jego mi. To niemożliwe, że we wszystkich 252 komisjach dostałem po 70-80 procent głosów, a w tych trzech odwrotnie. Niestety przepisy mamy takie, że nie ma kto tego sprawdzić. Państwowa Komisja Wyborcza, twierdząc, że należy ten protest złożyć do Sądu Najwyższego, a ten zajmuje się tylko protestami, które mogą zmienić wynik wyborów. A ja przecież nie chcę zmienić wyniku wyborów – skoro wygrałem, nie chcę przegrać. To poważna luka przepisach. Takich niebezpiecznych precedensów nie ma jak weryfikować i korygować. Wyobraźmy sobie, że taka zmiana jest w którymś z dziesięciu czy jedenastu okręgów, w których ta różnica jest mniejsza niż dwa-trzy tysiące głosów i tam ktoś w komisji, jak w moim wypadku, pomyli kratki. To miałoby wpływ na wynik wyborów, a w polskim prawie nie ma jak tego sprawdzić… Odpowiadając na pytanie – oczywiście, Poznań i okolice są –  mówiąc delikatnie – antypisowskie i zwłaszcza w wyborach do Senatu o, że kandydat nie-PiS-u wygrywa z PiS-em jest naturalne. Natomiast to, że tak wysoko… Miałem dobrze zorganizowaną przez partię, koalicję i wielu wolontariuszy bardzo dobrą i intensywną kampanię. I to tego efekt.

W wyborach starł się Pan z Przemysławem Alexandrowiczem, odbieranym raczej za kandydata skrajnego. To też mogło mieć decydujący wpływ na tak dobry wynik, czy też w Poznaniu – niezależnie kogo PiS by wystawił, i tak skazany był na pożarcie?

Nie wierzę w skrzydła w PiS-ie i Zjednoczonej Prawicy. Jak przychodzi do głosowań to wszyscy głosują tak samo. Jadwiga Emilewicz jest za ustawami upartyjniającymi sądy i poddającymi sądownictwo praktycznie rządom z Nowogrodzkiej, próbując mieć twarz liberalnego czy umiarkowanego PiS-u. Powiedzmy sobie szczerze – Poznaniacy i mieszkańcy dużych miast się na to nie nabierają. Wiedzą, że PiS jest partią radykalną i – moim zdaniem – szkodliwą dla Polski. Patryk Jaki też udawał umiarkowanego, gdy startował przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu. Z kolei pani Emilewicz, wspierana przez wielkie państwowe pieniądze, która pojawiła się na setce plakatów wiszących na poznańskich przystankach i billboardach z jakimś kongresem przedsiębiorczości polskiej, ruszyła wynik PiS-u minimalnie - o jeden procent w stosunku do poprzednich wyborów.

Zarówno Pan jak i Przemysław Alexandrowicz kończyliście historię na UAM. To miało w kampanii wyborczej jakiekolwiek znaczenie?

Faktycznie, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych obracaliśmy się w podobnych kręgach. Byliśmy w opozycji antykomunistycznej, chociaż on raczej już w Duszpasterstwie Akademickim u Dominikanów, a ja w dość twardej opozycji. Od tamtego czasu nasze ścieżki - gdzieś tam połączone historią i tradycją lat osiemdziesiątych – mocno się rozdzieliły. Ja uważam, ze liberalna demokracja oznacza, że ludzie mają wolny wybór, a władza powinna jak najmocniej umożliwiać im te wybory dokonywać. A pan Alexandowicz ewidentnie – jak cała partia – uważa, że to partia powinna nam dyktować jak żyć i organizować życie, nawet nie etatystycznie co w modelu państwa partyjnego. W tym się różnimy już od trzydziestu lat. Zresztą poprzedniej formacji, w której był pan Alexandrowicz, Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym, również nie byłem zwolennikiem.

Cały wywiad dostępny na Uniwersyteckie.pl

Fot. Filip Czekała