Data publikacji w serwisie:

Opera, operetka, musical

Z prof. UAM dr hab. Joanną Maleszyńską, współredaktorką i współautorką tomów: „Musical: poszerzenie pola gatunku” i „Republiki musicali”, rozmawia Dariusz Nowaczyk.

„Musical: poszerzenie pola gatunku” oraz „Republika musicali” (pod redakcją także prof. Joanny Roszak i prof. Rafała Koschanego) to zbiory esejów, w których na temat fenomenu wielokodowego gatunku musicalu wypowiadają się muzykologowie, kulturoznawcy, historycy, poloniści, socjologowie i filmoznawcy. Skąd u pani to zainteresowanie?

Rozprawę habilitacyjną pisałam na temat piosenki. Zainteresowanie musicalem wzięło się właśnie z piosenki, która zawsze wydawała mi się gatunkiem fenomenalnym, bo wielokodowym; składa się na nią słowo, muzyka oraz wykonanie, które jest jej niezbywalną, charakterystyczna składową. W recenzji „Republiki musicali” badaczka kabaretu i piosenki Izolda Kiec napisała, że nasza książka charakteryzuje formy i gatunki popkultury w ogóle, bo musical jest swoistym pars pro toto całej kultury popularnej. W piosence zawsze ujmowała mnie jej potoczność i brak dystansu odbiorczego. Jestem przekonana, że musical to przede wszystkim gatunek, który składa się z piosenek a piosenka jest zawsze takim pączkiem, z którego potem powstaje kwiat czyli - cały musical. Opiekuję się studenckim kołem naukowym, badającym musical i opera; nosi ono nazwę “Synteza Sztuk”. Kiedy po wrocławskim spektaklu „Mock, czarna burleska” przeprowadziliśmy rozmowę z dyrektorem teatru Capitol i reżyserem przedstawienia, Konrad Imiela powiedział nam, że wraz z Wojciechem Kościelniakiem zaczęli kiedyś tworzyć musicale przede wszystkim z miłości do piosenki. Smiejemy sie ze współautorami tomów musicalowych Joanną Roszak i Rafałem Koschanym, że ludzie mają taką potrzebę podkreślania dystansu do naszego gatunku, szczególnie na uniwersytetach. Chcą zaznaczyć swój dystans wobec zjawiska traktowanego jako gorsze, podrzędne i stricte rozrywkowe, a przecież musical może udźwignąć artystycznie więcej niż wielu się wydaje.

Spróbujmy go zdefiniować.

Ja wywodzę musical z trójjedynej chorei greckiej, z potrzeby muzyki, tańca i słowa, towarzyszących dawnemu człowiekowi w obrzędach i codziennym życiu.

Muzyka towarzyszyła tragedii, czy komedii greckiej. Musical jakoś do tego nie przystaje…

A właśnie on, w moim odczuciu, się z nich wywodzi. W starożytnej Grecji nie było czegoś takiego, jak poezja mówiona, zawsze była śpiewana, melorecytowana. Ten meliczny rodowód poezji, organiczny związek słowa z muzyką zawsze podkreślał profesor Jerzy Ziomek.

Po co musical? Po drodze mamy operę, operetkę…

Ja mam taką koncepcję, że z tradycji trójjedynej chorei bierze się przekonanie a nawet pewność, że przekaz artystyczny jest pełny wtedy, kiedy gest i słowo rodzi się w takt muzyki; z przemożnej chęci melorecytacji czemu zawsze towarzyszy mini-kreacja i tworzy się mały teatr. A my odbiorcy cenimy przez to pewne wykonania, przyzwyczajamy się do nich, nie lubimy jak ktoś śpiewa je inaczej, coś w interpretacji zmienia. Piosenka jest małym, a musical jest dużym teatrem. Jako przykład przywołam genialne wystawienie przez Andrzeja Wajdę „Nocy listopadowej” z 1978 roku. Dzięki muzyce Zygmunta Koniecznego powstał poniekąd musical - twierdze tak bez względu na glosy “nienawistnikow”  naszego gatunku.

W Polsce niedowartościowanie musicalu jest równoważone przez powszechne, wielkie pragnienie śpiewania, czego dowodza m.in niezliczone telewizyjne konkursy artystyczne i parady talentow. Zatem czy jest gatunek bliższy odbiorcy niż piosenka i musical? Musical jest obecny w różnych kontekstach, częściej niż nam się wydaje. Jest to gatunek o wielkich możliwościach; szczególnie ostatnio próbuje unieść ciężkie brzemię i podejmuje się mówienia o sprawach najważniejszych, nie tracąc przy tym swojej funkcji rozrywkowej, rozumianej tak, jak to ujmował Roland Barthes pisząc o “przyjemności tekstu.”

Cały wywiad na Uniwersyteckie.pl.

fot. Adrian Wykrota